top of page

Poems/Wiersze

Long, long time ago I wrote some poems. Unfortunatelly, I cannot translate them into English. Enjoy them in Polish...:)

Sosny

zanurzone w niebie

zanurzone w ziemi

jak my

zaszumieni w tym trwaniu

zawsze pod wiatr

 

I jeszcze czas

co przecieka przez niezdarne palce lasu

Do nikąd?

 

 

 

Pośpiech

 

Jeszcze jakiś sen popijany kawą. Prędzej! Prędzej!

Zdyszane słońce ślizga się po szynach tramwajowych.

Byle szybciej, byle dalej!

Wiatr odsuwa niebo.

Dogoń mnie, złap, zatrzymaj!

Biegnij, pędź!

Na własnych nogach,

na protezach dobrobytu zamiast nóg.

Na już, na wczoraj,

na złamanie karku.

Byle zdążyć!

Choćby w kółko, ale wprost do celu.

Pierwszy krąg, drugi krąg...

Może do piekła, może do nikąd.

Oby się nie spóźnić!

 

Już nas tu nie ma. Znikamy.

Deszcz zaciera ślady.

Kąpielisko

 

Czas się wierci napięty. Odliczanie trwa.

I nagle...

Strzelają uliczne korki.

Miasto się wylewa w rozżarzony błękit.

Szosa przypięta do trawy pinezkami sosen

wije się z rozkoszy.

To tu! – dyszy cień i prostuje liście.

Spocony pejzaż wpełza do jeziora.

Podpływa błogostan, żaba, jakieś glony.

Uganiają się fale.

Słońce wciąga brzuch, przetacza się po plaży.

Potem pęka śmiech i butelki się zataczają ze śmiechu.

 

A wieczorem drzewom ręce opadają.

I księżycowi odbija się w wodzie.

Jak pięknie!

Nuda

 

Dudni życiem niedzielne popołudnie.

Wirują dwa wymiary:

śliczne, kolorowe Na-Niby.

Sens snuje się z kąta w kąt, potyka się o rzeczy

codziennego nieużytku.

Przysiada za stołem. Ziewa.

Na stole dzień popełniony z braku innych zajęć.

Nad stołem niebo szczelnie przykryte sufitem.

Nic do robienia, nic do myślenia.

Nawet pretekstu, żeby oszaleć.

Czas utknął przyklejony do ściany.

Pękate słońce wlecze cień po trawie.

Ani chcieć, ani tęsknić.

Ani być.

 

Gdzieś między pustym a próżnym zawisła otępiała mgła.

I spadła.

Chaszcze

 

Ścieżki pogubione. Horyzonty zamknięte.

Ostatni drogowskaz stracił pewność siebie.

Myśli się zapadają nierówno i błotniście.

I nóg brakuje, żeby dalej iść.

Prawda utknęła w gąszczu możliwości.

Zwątpiły kierunki.

Zrobiło się obco i jakoś nieswojo.

Słońce schowało głowę w mech.

 

Cień wybiegł – wyprowadził się w pole.

Rano wrócił chudszy i na dużym kacu.

I zasnął

pod niebem zabitym deskami.

Samotność

 

Z okna wypadł krzyk.

Przebił niebo – doskonale obojętne.

Wpadł pod rozpędzony tłum.

Potknął się o śmiech rozsypany przez kogoś w pośpiechu.

Upadł.

Obszczekały go uliczne hot-dogi, potrącił pusty dźwięk, podeptali przechodnie

przypadkowi jak słowa, którym odebrano treść.

Cud się nie wydarzył.

Przejechał uśmiechnięty buldożer.

I życie potoczyło się dalej, zgrzytając radośnie trybami.

 

Czyjeś rzeki przepłynęły obojętnie obok siebie.

Czyjeś słońca zwiędły. I zapadły

– każde w swoją ciszę.

 

Odrętwienie

 

Smutek nadciąga niepostrzeżenie.

Lekko, kolorowo i podstępnie.

Tak właśnie kończy się niebo.

„Proszę spojrzeć na ten okaz.

Jak żywo ubarwiony i jaki całkiem martwy”

Bezruch siada na ścianie.

Butwieją nadzieje.

Kałuże się domagają reszty złotych złudzeń.

Jak być? Myśli pozbawione szelestu.

Jak być? Światło osiwiało.

 

Stygną dni – puste białe koperty.

Jak listy do nikogo i po nic.

Jak my.

 

Nostalgia

 

Nieuleczalnie zdrowi zapadamy w przytulny obłęd.

Marzenia dostały brzucha, skrzydła zwiędły.

Osunęły się w komfortowe, przewlekłe Nic.

I tylko czasem przymierzamy wzruszenie

wygrzebane w skansenie pamięci.

Jakiś zachwyt spłowiały,

wyszczerbione wspomnienie.

I tylko czasem,

w blasku małego podręcznego słońca,

wypatrujemy cudu na groteskowo przekrzywionym niebie.

Niebo ma sińce pod oczami

i całe jest z gazety.

A cud nie nadchodzi.

 

Tylko Gwiazda spada na szczęście.

W jeszcze jeden dzień.

W jeszcze jeden.

                                          Tak jakby dla tej Pani, która pojechała do Ameryki

                                          Tak jakby od tego Pana, który tam nie pojechał

 

 

Moja zieleń nie jest taka niezniszczalna

Bywa że żółknie i zwyczajnie umiera

 

Moje sny nie są fabrycznie nowe

Wybiegają nie dalej niż na koniec tygodnia

Wracają chudsze i na dużym kacu

 

Po moim bogu nie zostało nawet niebo

Niewykluczone że był komunistą

 

To dziwne

Jednak jestem

 

Puste dni przykrywam wytrwale gazetami

Puste noce same gasną w popielniczce

A mój dom

Mój dom otacza teraz ameryka

Uliczne hot-dogi obszczekują przechodniów

I tyle tej wolności

 

Czy musiałaś szukać tak daleko

Nie zapala światła

 

W niejasnej sytuacji

sens krąży po omacku

Potyka się o rzeczy

codziennego nieużytku

 

Zalatuje pustką w kolorze

podstarzałej tapety

i jest tak jakoś

niezupełnie

 

Zapala papierosa

i widzi

zamknięte okno do Nieba

i brudną skarpetkę

zostawioną przez kogoś na progu

do nieuchronnego jutra

                                  Beacie, mojej siostrze, która jest już za daleko

 

zobacz

jak w mlecznej ciszy kiełkują

bezludne wyspy drzew

wieczność blada jak świt

majaczy gdzieś na wierzchołkach

zmyśleń

 

jest tylko chwila

z niej czas bezszelestnie

wykrusza się w pustkę

i ścieżka

w horyzont zamazany

jakby pan bóg zapomniał

co miało być dalej

 

 

 

To nieprawda że możesz odejść

Wcale cię tu nie ma

Więc jak

 

A jednak przymierzam obojętność

Twarzowe nic na okoliczność naszej śmierci

 

Nawet gdybyś chciał

Nie zgadniesz że wciąż jestem

 

 

To nie jest wiersz

To jest moje ja

Znowu moje

Wykrojone z papierowego układu

Osobiste do bólu

Takie coś

Rozrzucone to tu

To tam

Gotowe do pozbierania od zaraz

 

Oczekuje kolekcjonera

Kochani Przyjaciele

macie oczywiście rację

ja nie wiem jaka jestem

mogę tylko zgadywać

że jestem taka

albo inna

nijaka wszystka różna

od każdej która nie jest mną czy

taka sama jak wszystkie

prawdziwa sztuczna ledwie żywa

zmęczona

tym ciągłym zgadywaniem

a Wy znacie mnie przecież na przestrzał

plotek rzucanych prosto w plecy

coś spadło z nieba

niechybnie z zamiarem

popełnienia zbrodni

 

Ziemia (jak zawsze niezawodna) zdążyła

przesunąć się o parę kroków

więc

mogę dalej liczyć

spadające gwiazdy liście

kartki z kalendarza i odłamki

nadziei

Zabiłam wiersz

 

z premedytacją rozbierałam go z metafor

patrzył zaniepokojony

gdy obdzierałam go ze skóry

górnolotnych porównań

Nawet nie pisnął

może zrozumiał

gdy tak słowo po słowie

zdrapywałam

         po kawałku

                   całe ciało wiersza

                            aż do kręgosłupa

                                      pierwszej czystej myśli

 

                                               kryształowej osi

Wiosna

 

powietrze śmierdzi trupem śniegu

zdeptane zwłoki gniją przy krawężniku

karmiąc sobą bezpłodną asfaltową dziwkę

słońce z wywieszonym jęzorem

ślizga się po szynach tramwajowych

zlizując czarną krew po zeszłej niepomyślnie zimie

 

a ty mi wciąż powtarzasz

że wiosną rodzi się życie

Jesień

 

i kiedy liście tłuką się o szyby

samobójczo

i wiatr jest tak nieostrożny

że sny łamie w kościach

i kiedy przypalają się powidła

i chrapie czujność w borsuczych norach

a niebo ma sińce pod oczami

 

przebiegła wiewiórka rozgryza twardy orzech

Słońca

Zima

 

zima taka

że nawet sny zamarzają na rzęsach

piąta rano skrzypi ciężko na drugim peronie

parę z ust wypuszcza

zawiany pociąg z Mrozów

i pierwsza noworoczna zmiana

zatacza się na kołach

to jest moje łóżko

nadmiernie obciążone

otyłą kołdrą myśli

zmęczone bezsennością

drżącego prześcieradła

 

a to jest twoje łóżko

w białym odświętnym ubranku

napięte po szyję poduszki

w czekaniu na swój dzień

gdy w blasku małego

podręcznego słońca

schowa nas wreszcie

do kieszeni

co on wyprawia

na tamten świat

zamknięty przed nosem

wszechwidzących durni

to jego sprawa

i moja

odkąd zasypiam różowym piaskiem

pod jego ciepłą powieką

Smutna historia niezauważonego poety

 

Poeta szukał natchnienia

ale napotkał opór.

Opór był śliski

i miał kształt obłej metafory.

Poeta zawrócił.

I trafił w ślepy zaułek.

A jednak się nie ugiął

i doszedł aż do kilku wniosków.

Wnioski były niedwuznaczne

i wyciągnęły się jak długie

pod stołem knajpy "Bolek"

najniższej kategorii.

 

Poety nie zauważono.

To nie my przechodzimy przez życie

To życie przez nas przechodzi

A potem na pamiątkę

Krzyż nam przypina do piersi

Już nie ta wrażliwa

bo przewrażliwiona

 

Już nie ta młoda

raczej zdziecinniała

 

I nie tak czarująca -

- brzydka i samotna

jak wyleniała suka

 

Stoi starość przed lustrem

Zaciska z bólu sztuczne zęby

Jest mnie dwie

Ja i moje drugie ja

Rozmawiam z tobą

ja ziewa ze znudzenia

Jem jabłko

ja obżera się mięsem

Piszę ten wiersz

ja dłubie od niechcenia w nosie

Widzę cię

ja stroi głupkowate miny

Płaczę

ja bezmyślnie gapi się w ekran

Biorę relanium

ja znów nie daje mi zasnąć

Wychodzę z siebie

ja macha mi na pożegnanie

To proste. Okno. Za oknem niebo. W niebie bóg.

Po drodze czyjaś miłość żałośnie wymachuje skrzydłami.

Z tej strony piekło nie jest tak duże.

Raczej ciasne. Może dlatego mocniej boli.

Zagęszczona próżnia przyklejona do szyby.

I piekielnie zimno.

A gdyby tak założyć

hodowlę ludzi z podziałem na role

i przynależność rasową Pozamykać w klatkach

serca i otworzyć ogień z pozycji silniejszego

(strzelać bezwzględnie bez względu na przekonania)

Wynaleźć pershingi punk-rocka i plastikowe goździki

Spowodować zderzenia dalekobieżnych pociągów

i krótkowzrocznych przechodniów z szarą rzeczywistością

Albo stworzyć pozory równouprawnienia

i dobre warunki do rozwoju

nowych odmian HIV

Wydać kartki na mięso tłustym drukiem

niepotrzebne skreślić Potrzebującym podać

truciznę w polewie czekoladopodobnej

A może zarządzić powszechne zmęczenie

i czwartą nad ranem

 

pomyślał głośno Pan Bóg ziewnął

i znużony zasnął

 

a słowo ciałem się stało

                                                                     Tacie

jeszcze jakiś sen zagryziony chlebem

gdy w wyblakły zarost świtu

wcina się żyletki tępe słońce

znowu dzień powszedni do znudzenia

wstaje po gazetę i po mleko

by odśpiewać wyświechtany refren

ośmiu dusznych godzin

czy to jeszcze my

wkręceni w koniunkturę

tarcz telefonicznych

czy to jeszcze my

w teorii bezwzględności czasu

 

wsłuchani w konwulsyjny rytm ulicy

i w ostatni krzyk mody zduszony w autobusie

gdy z otwartych tętnic miasta

toczy się robactwo

a zmęczony cień na biurku

składa w pół swój donos

na gwiazdkę spadającą w jeszcze jeden dzień

 

w jeszcze jeden

zima nie przyszła

wojna się nie kończy

a dzisiaj odwołano koniec świata

 

więc siedzę zajadam cukierki

póki sił

póki czas nie znajdzie swego

antyczasu

póki Szalony Samarytanin nie pomoże temu światu

spisanemu od początku

na koniec

 

Mogło być napisane w Sarajewie w Noc Sylwestrową 1993/94

Krytykom literackim i pani od polskiego

 

Mistrzu

jak dostojnie wygląda twój ból

gdy tak leży okryty

bawełną metafor

 

Tu

w naszym prosektorium

nie zrobimy mu krzywdy

sprawimy tylko że będzie

odrobinę większy

Ten mężczyzna wybiegający z siebie

z trzaskiem łamanej obietnicy

 

Ta kobieta

rozdzierająca nerwowo swój żal

 

To dziecko

zaciskające dom

pod nieszczelnymi powiekami snu

 

Ta cisza

która zapada jak klamka

do drzwi bez wyjścia

rozgryza co dzień białą pigułkę

by choć przez chwilę poczuć się aniołem

potem powraca

do Domu Samotności

tu nawet okno milczy

tylko podłoga stęka ze zmęczenia

gdy tak chodzi od ściany

do ściany

Spacerując tak po Łazienkach Królewskich

rozmyślam nad istotą piękna

W wyznaczonych miejscach

bluszcz wije się z rozkoszy

W alejkach zalanych asfaltem

krążą sztuki

niezupełnie piękne

W gęstym tle pawie

I jeszcze motyle

kopulują beztrosko zachwycone

trawnikiem ograbionym z liści

Kwitnie turystyka

i parę stokrotek zbiegłych kosiarce mechanicznej

A o zmroku

kasztanowcom ręce opadają

I księżycowi

odbija się w wodzie

Tak pięknie

 Chciałam powiedzieć... może właśnie Tobie

Na początku był Głos

niecierpliwie czekający Słów

które przyszły później,

potknęły się o treść

i zastygły

 

Zerwał się Krzyk

i tak przejmująco

nie zdołał wyrazić

nic więcej

 

Nastała Cisza -

- gorzki śmiech

 

I tak nie zrozumiałeś

      Z listu do M. 

 

Oddycham z ulgą

po ostatnim wniebowzięciu

 

Jak tu dobrze

ziemsko

i egzystencjalnie

 

Chmury też otrząsają się z deszczu

drzewa z liści

i ciało się z duszy rozbiera

bo staromodna śmieszna

zbyt sentymentalna

 

A z odsłoniętej pustki

sny wypadają

jak zabite ptaki

 

Na drogę prostą

do nikąd

i z powrotem

może tylko przedmiot

mały wkurwiony przedmiot

ale czuje

i przeczuwa

jak coraz mniej jest tego

co udaje miłość

i jak to rzadko przychodzi

                            odchodzi

                                      wyrzuca

zmęczony worek treningowy

 

zostawia upodlenie

W końcu mam prawo

do tego wiersza

zapachu lawendy

i jeszcze do cudu

co się wymyśla

na poczekaniu

Żeby łatwiej było

zasnąć samotnie

żeby ładniej było

umrzeć na chwilę

lirycznie

                w hołdzie poecie Tadeuszowi Nowakowi

 

pejzaż wybiegł z lasu

roztoczył się po wzgórzach

i przylgnął do ziemi wyoranych zmarszczek

chleba i pacierza

 

odtąd rośnie bezludnie

w polu tak szczerym jak poranna cisza

 

przed bladym strachem na moment przyklęka

 

a potem się wije aż po widnokrąg

gdzie snopki światła sznurkiem powiązane

zaciekle szczekaniem

oznajmiają codzienność

Statystyka

więc jest nas coraz szybciej

coraz więcej

 

i coraz częściej

ziemia drży

o to coraz mniej miejsca

na coraz płytszy

 

oddech

ludzie w białych fartuchach

otwierają białe drzwi do białych pomieszczeń

w których białe łóżka z białą pościelą

w której człowiek ubrany na biało

ma najczarniejsze myśli

Z rubryki ogłoszeń

 

Aaaaaaaaaaaaabsolutnie

bezbolesne usuwanie zmartwień

techniką laserową

 

I ty możesz zostać premierem księżniczką człowiekiem sukcesu

Wybierz i zadzwoń

Już za złoty dziewięćdziesiąt dziewięć

z dostawą do domu

Jeśli oczywiście masz dom Jeśli nie masz -

zamów jeszcze dziś

w cenie promocyjnej

 

Wirtualne szczęście

Wygląd identyczny z naturalnym

Kup i wygraj

paczkę chrupek gratis!

 

Last minute!

Zakład pogrzebowy „Przyszłość”

Ekskluzywne M-1

z niezłymi widokami

W pakiecie gwarancja wiecznego spokoju

 

Niniejszym anioł stróż ogłasza upadłość

Aaaaaaaaaaaaaaa niech to wszyscy diabli!

bottom of page